Prezydent Sopotu wymyślił sobie ciekawą rzecz. Postawił znak ograniczenia do 10 km gdzie przekroczy to biegacz. W rozmowie z dziennikarzami stwierdził, że to po to aby rozpocząć dyskusje o tym że rowerzyści jadą za szybko. Raczej dyskusje z prowadzącym rower. "Wiemy że i tak złamiesz przepis ale uważaj dookoła bo cie złapiemy".
Takich "dyskusji" codziennie jest setki za kierownicami samochodów. Jadąc na przykład przez miejscowość widzimy znak terenu zabudowanego zatem nie zmieniamy tempa jazdy bo weszliśmy w dyskusje ze znakiem. Znak nam mówi że się coś zmieniło ale my widzimy że nic się nie zmieniło droga dalej równa i prosta. Jadąc dalej zobaczyliśmy znak ograniczenia do 30 przed zakrętem. Ale znamy z doświadczenia wiemy, że znaki drogowe są zawsze zaniżane więc znów wchodzimy w dyskusje i stwierdzamy, że redukcja do 50 starczy. Następnie wylatujemy z zakrętu bo się okazało iż faktycznie 30 to był max. Miałem taki przypadek w
miejscowości Lisie Pole akurat nie ja prowadziłem ale jestem kierowcą i znam te "dyskusje" ze znakami.
Mamy zatem rozwojową myśl urzędniczą. Polak jak widzi znak ograniczenia to zakłada, że jest zaniżony zatem stawiajmy z tym marginesem.
Jest ona równie trafna co inna. Grupa osób zginęła w samochodzie który wyleciał na zakręcie a następnie ściął dorodne drzewo. Zatem postawmy ograniczenie do 50. Jak gdyby ścinać drzewa można przy przepisowych 90.
Jak wiele razy w miastach widzimy podwyższenie ograniczenia prędkości?
System uczy ludzi do nie przestrzegania znaków. Ograniczenie prędkości są ale każdy wie, że może trochę szybciej bo fotoradar jest ustawiony na +15. Dwupasmowa dwujezdniowa droga w terenie zabudowanym bez podwyższenia prędkości. Później urzędnik, także użytkownik, stawia 40 a nie znak uwaga bo tamte ludzie ignorują a tak "podejmą dyskusję" i może zauważą zakręt.
Może następnie będzie się "lajkować" jaki znak gdzie?